Prawo do żywności – wywiad

Skoro doszliśmy do konsensusu, że życie ludzkie nie podlega zasadom wolnego rynku, a wszelkie próby łamania praw człowieka powinny być ścigane, to nie możemy się godzić bez popadania w hipokryzję na utowarowienie absolutnie niezbędnych do życia rzeczy, takich jak żywność, woda czy leki ratujące zdrowie. – z Marią Świetlik rozmawia Karolina Głowacka (ZNAK).

Ile kosztuje tania żywność?

Jej cena to pieniądze, które zostawiamy w sklepie, plus koszty, które trzeba było po drodze ściąć, żeby kwota na metce była niska: koszty ludzkie, społeczne, środowiskowe. Nie myślimy o tym, bo w społecznej świadomości nastąpiło rozerwanie połączenia między żywnością a jej producentem. Od lat kupujemy towary, nie widząc rolników i rolniczek, więc wydaje się, że to tylko relacja między nami a sklepem.

Śmiejemy się z dzieci, które mówią, że mleko bierze się z kartonu.

Tak, a przecież sami w to uwierzyliśmy. Co więcej, często kupujemy w wielkich sieciach. Oczekujemy od nich, żeby było wygodnie i jak najtaniej. Wcale nie chcemy przysparzać im zysków, nie pamiętamy też o tym, co się dzieje wcześniej. Nie widzimy całego łańcucha produkcji.

Żaden sklep nie zrezygnuje ze swojej marży. Czy jeśli mamy tanie jedzenie, to znaczy, że został oszukany ktoś niżej?

Oszukany to nie jest odpowiednie słowo. To wszystko zwykle dzieje się legalnie, tyle że wiele działań, prowadzonych w granicach prawa, jest nieetycznych. Na przykład, jeśli nie ma minimalnej stawki godzinowej, to robotnicom na plantacjach można płacić kilka centów za godzinę, chociaż to niemal niewolnictwo. Jeśli nie istnieją przepisy zmuszające europejskie firmy do sprawdzania, w jakich warunkach wydobywa się minerały potrzebne do produkcji elektroniki, to przedsiębiorstwa mogą legalnie kupować złoto, które pozyskuje się, wykorzystując przymusową pracę dzieci. Proszę też pomyśleć o unikaniu opodatkowania – trudno zlikwidować to zjawisko, bo raje podatkowe, przez które przepuszcza się pieniądze, działają przecież lege artis. Wspólny mianownik tych sytuacji to sprzeczność. Z jednej strony mamy wyobrażenie o tym, co jest zachowaniem właściwym, zgodnym z prawami człowieka i zasadami tzw. zwykłej przyzwoitości – co więcej, wierzymy, że to właśnie Europa przoduje w wysokich standardach, i to się do pewnego stopnia sprawdza, gdy chodzi o nasz kontynent. Jednak z drugiej strony nasze przedsiębiorstwa poza granicami Unii mają bardzo dużą swobodę w odchodzeniu od europejskich norm prawnych, a w konsekwencji – także etycznych. Podobnie jest w przypadku importu, widać to również na przykładzie praw zwierząt – mamy zasady dotyczące chowu bydła w Europie i muszą tu być pod groźbą rożnych sankcji przestrzegane, ale nie dotyczą oczywiście warunków, w jakich zwierzęta są przetrzymywane w Stanach, nawet jeśli sprowadzamy na nasz kontynent produkty mleczne z ich „feedlotów”, czyli wielkoobszarowych uprzemysłowionych pastwisk, gdzie trzyma się miliony zwierząt.

Jak wygląda ścieżka żywności od rolników do sklepu?

Zaznaczmy najpierw, że rolnicy i rolniczki to nie jedyni uczestnicy łańcucha żywnościowego. Istnieją wielkie koncerny, agrokorporacje, które zajmują się produkcją żywności. Posiadają ogromne areały, sieją własne ziarna, zbiory przewożą do własnych centrów magazynowania, mają swoją sieć dystrybucji i na końcu sprzedaży. Za kolejne etapy odpowiadają różne spółki-córki w ramach jednego koncernu.

Większość znanych nam międzynarodowych marek spożywczych należy do jednej z dziesięciu globalnych korporacji. Dlatego wiara, że system pozwalający na taką koncentrację kapitału prowadzi do zwiększania konkurencji, jest niczym nieuzasadniona.

Co więcej, w sensie politycznym te korporacje nie tylko ze sobą nie konkurują, ale wręcz współpracują; mają te same interesy, gdy chodzi o tworzenie polityk handlowych i zmniejszanie praw państw do kontrolowania ich działalności. A zasadniczym interesem korporacji jest, oczywiście, zwiększenie zysku. Żeby ten był jak największy, trzeba maksymalnie ciąć koszty.

Zaczyna się od tego, że mało się płaci rolnikom, od których skupuje się nieprzetworzone produkty, albo po prostu samemu otwiera się produkcję – wysoko uprzemysłowioną, na wielkich areałach, bo tak wychodzi najtaniej. Tylko że w tym celu potrzebna jest ziemia. I tu już zaczynają się batalie polityczne i ekonomiczne o to, kto ma do tej ziemi prawo. To samo jest w przypadku kolejnych kroków produkcji, czyli dostępu do wody i ziarna. Na koniec oszczędza się na warunkach pracy.

Na niektórych obszarach Afryki nie ma zwyczaju posiadania aktu własności. Ludzie na ziemi po prostu żyją i ją uprawiają. Potem pojawia się ktoś, kto tę ziemię „niczyją” wykupuje. To częste zjawisko?

To jest permanentna praktyka, która dotyczy też Ameryki Południowej i części Azji. Zresztą w Europie przez tysiąclecia prawo chłopów do użytkowania ziemi również było kwestią zwyczaju. Poza Europą czasem dochodzą dodatkowe komplikacje, bo własność nie jest indywidualna, tylko kolektywna, np. konkretny obszar należał do danego klanu – to nie przystaje do zachodniego modelu prawnego, gdzie na akcie własności musi znajdować się imię i nazwisko posiadacza. Taka ziemia jest zatem od czasów kolonialnych podbojów traktowana jako niczyja i zawłaszczana – czasem przy udziale państwa, czasem wbrew niemu.

Niektóre kraje chciały zlikwidować historycznie ukształtowane nierówności w dostępie do ziemi, czyli dać rdzennym społecznościom i rolnikom prawo do terenów, które zostały przejęte przez wąskie grono Europejczyków. Niestety, państwa te spotykały się wówczas z groźbami pozwów do prywatnych systemów arbitrażowych, których zadaniem jest chronić interesy inwestorów zagranicznych. W Paragwaju władze zamierzały nadać prawo własności osobom faktycznie użytkującym daną ziemię (społeczności Palmital i Sawhoyamaxa), od razu jednak pojawiło się zagrożenie wszczęcia procesów przez niemieckich właścicieli tych terenów. Państwo zostało sparaliżowane w przyznawaniu prawa własności na wiele lat. Inna znana sprawa to historia z 2005 r. z Zimbabwe. Trzynastu inwestorów zaskarżyło decyzje władz o dokonaniu redystrybucji ziemi. Nie odpowiadała im proponowana rekompensata, która oczywiście była niższa niż cena rynkowa. Doprowadzili do tego, że przepisy zostały zmienione na ich korzyść, a arbitraż przyznał im 10 mln dolarów odszkodowania. Taka, nazwijmy to, „nieczułość” na kwestie wyrównywania krzywd historycznych stała też za decyzją arbitrów rozstrzygających spór między właścicielami firm wydobywczych a rządem RPA, który nakazał tym pierwszym przekazanie części udziałów czarnej ludności kraju w ramach zadośćuczynienia za apartheid. Trzech arbitrów podważyło tę politykę państwa, bo priorytetem było zapewnienie inwestorom prawa do czerpania zysków z kopalni.

Jaką rolę odgrywają korporacje?

Jeśli agrokorporacja potrzebuje ziemi, to po prostu ją wykupuje, a przy okazji niszczy lokalne drobne rolnictwo poprzez różne mechanizmy, np. pozbawiając farmerów dostępu do wody. Następnie niewielką część dawnych rolników zatrudnia, zwykle płacąc im głodowe stawki i zmuszając do pracy w warunkach, które znamy z powieści na temat niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli wybucha bunt, pracownik w najlepszym razie zostaje zwolniony, a w najgorszym – zabity. Wiemy, że korporacje wynajmują do ochrony włości bojówki paramilitarne albo dostają wsparcie ze strony państwowych sił porządkowych.

Są na to dowody?

Oczywiście. Walka o prawo do ziemi pochłania tysiące ofiar. Warto przeczytać raporty Amnesty International dotyczące np. Kolumbii. Ale mnie interesuje bardzo rola instytucji publicznych w tym „procederze”. Jako mieszkańcy Unii Europejskiej powinniśmy domagać się, aby w politykach handlowych i inwestycyjnych Unii i poszczególnych krajów członkowskich (także Polski) podnieść wymagania dotyczące ochrony wszystkich praw człowieka, a nie tylko szukać okazji do zarobku dla rodzimego biznesu.

Warto też przyglądać się instytucjom międzynarodowym. International Finance Corporation (IFC), jedna z organizacji należących do grupy Banku Światowego (BŚ), udziela pożyczek prywatnym firmom – jako dysponentka publicznych pieniędzy powinna sprawdzać, czy te przedsiębiorstwa nie łamią praw człowieka i nie dewastują środowiska naturalnego. Niedawno opisana przez International Consortium of Investigative Journalists sprawa dotyczy Hondurasu.

W latach 70. XX w. stworzono tam system przyznający ziemię kolektywom rolniczym, ale w 1992 r. pod dyktando BŚ rząd zezwolił na prywatyzację i rolnicy zaczęli być naciskani, aby tę ziemię sprzedawać lokalnym „latyfundystom” i agrobiznesowi. Jedną z firm wymienianych w tej sprawie był Dinant, należący do największych producentów żywności i oleju palmowego w Ameryce Środkowej. Gdy zwrócił się o pożyczkę do IFC, instytucja ta nie tylko nie zadbała o sprawdzenie firmy, ale co gorsza – jak wskazało późniejsze śledztwo – świadomie zignorowała informacje na temat zawłaszczania ziemi pod uprawy, a nawet oskarżenia wysuwane pod adresem szefa Dinanta dotyczące zamieszania w zabójstwa działaczy broniących praw lokalnych wspólnot. Ekspert, który chciał umieścić informacje o tych nieprawidłowościach w raporcie dla IFC, został zwolniony, a na jego miejsce przyjęto kogoś innego. Jak można się domyślać, wybrano osobę bardziej skłonną przymknąć oko na powszechnie dostępne informacje (proszę sprawdzić, wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło: „Miguel Facussé”, to ówczesny szef Dinanta). Trudno, żeby było inaczej, skoro ta nowa osoba inwestycję oceniła jako mało ryzykowną pod kątem zagrożenia dla środowiska czy konfliktów społecznych.

Aby jeszcze bardziej utrudnić kontrolę nad sposobami wykorzystywania publicznych pieniędzy, IFC udziela pożyczek pośrednikom, takim jak banki, przerzucając na nich ciężar odpowiedzialności za dotowanie firm łamiących prawa człowieka. Sytuacja wspólnoty rolniczej, którą podstępem lub przemocą (bojówki chroniące plantacji Dinantu zabiły już kilkadziesiąt osób, a lider lokalnej społeczności Paso Aguán zniknął bez śladu cztery lata temu) pozbawiono ziemi, jest dramatyczna. Ci ludzie nie są w stanie w inny sposób zarobić na życie, ale przede wszystkim – tak jak każdy z nas – mają prawo oczekiwać od państwa wsparcia w sytuacji, gdy ich prawa są naruszane.

Mówi Pani: korporacje zabierają ziemię. A co się dzieje z tymi, którzy ją tracą?

Popadają w ubóstwo, zaczynają mieć problemy z zapewnieniem sobie minimum pokarmu, a na skutek długotrwałego niedożywienia chorują. Czasem decydują się na migrację do miast, gdzie zamieszkują w nieformalnych osiedlach, licząc, że uda się zarobić albo chociaż znaleźć się w zasięgu działania organizacji pomocowych, które nie docierają na prowincję. Ci, którzy są w stanie uzbierać pieniądze dla przemytników, próbują przeprawić się przez morze i przedostać do Europy. Tu jednak traktuje się ich jako roszczeniowców, którzy szukają łatwego życia. A przecież nikt dla wygody nie ryzykuje utonięcia w Morzu Śródziemnym! Tych historii nie można porównywać ze znanymi nam np. z okresu późnego PRL-u doświadczeniami uchodźstwa ekonomicznego. My szukaliśmy lepszego życia, oni – życie ratują. To są inne kategorie.

Może w tym miejscu warto rozprawić się z jeszcze jednym mitem.

Nam w Polsce nadal się wydaje, że drobne rolnictwo to przeżytek, którego należy się ze wstydem jak najszybciej pozbyć. Tymczasem właściciele niewielkich upraw są wciąż głównymi producentami żywności i, co więcej, jedyną nadzieją na przyszłość.

Nam, mieszczuchom, wydaje się, że sobie bez nich poradzimy, zapominamy jednak, że ktoś musi uprawiać ziemniaki i zboża, żebyśmy mieli co jeść. A żeby żywność miała wartość odżywczą, a nie była napompowaną chemią wydmuszką, od której dostaniemy w najlepszym razie awitaminozy i cukrzycy, a w najgorszym – raka, rośliny muszą być uprawiane w sposób zrównoważony, w niedużej skali, przy umiarkowanej industrializacji i małym wykorzystaniu środków chemicznych. Patrząc na to zagadnienie jeszcze szerzej, musimy wziąć pod uwagę kwestię zmian klimatu i to, jak na nie wpływa wysoko uprzemysłowione rolnictwo. Dodajmy jeszcze dobrostan zwierząt – żadne słowa nie opiszą cierpienia, jakie jest zadawane ptakom i ssakom na wielkich fermach. Nie chcę tu idealizować rolnictwa tradycyjnego, ale już sama skala produkcji sprawia, że winy agrobiznesu są o wiele większe. Mam też coś dla tych, których bardziej przekonują argumenty dotyczące własnych zysków i strat. Jeśli wspomożemy drobne uprawy, będziemy mieć zdrowszą żywność, ale jeśli rolnicy stracą możliwość utrzymania się z pracy na gospodarstwie, ruszą do miast, co w konsekwencji wpłynie na znaczący wzrost bezrobocia. Trzeba będzie te tysiące ludzi wziąć na utrzymanie. Chętnych nie widzę.

Wracając do procesu produkcji, ziemia to pierwszy krok. Co dalej?

Trzeba coś zasiać. I teraz pojawia się następne pytanie, skąd pochodzi ziarno. Kto ma do niego prawo? Żywność modyfikowana genetycznie powstaje w laboratoriach finansowanych przez koncerny farmaceutyczne, które następnie patentują wyniki badań. Otrzymane nowe odmiany roślin zaczynają podlegać tej samej logice co np. telefony komórkowe. Tak jak nie może Pani robić w garażu własnych iPhone’ów, tak samo nie wolno Pani „kopiować”, czyli wysiewać, ziaren GMO bez zezwolenia i stosownej opłaty. Taka polityka narodziła się w Stanach Zjednoczonych, bo to one pozwoliły na prawne zastrzeganie form życia. Tyle że patenty amerykańskie obowiązują nie tylko w USA. To efekt podejścia tego państwa do ochrony monopoli intelektualnych – jeśli przyjrzy się Pani negocjacjom umów międzynarodowych z ostatnich 30 lat, to okaże się, że kwestie wzmocnienia reżimu tzw. własności intelektualnej są jednym z priorytetów. Stosowanie patentów oznacza, że rolnicy tracą podstawowe środki produkcji, czyli możliwość przechowywania ziarna na następny rok. Tradycyjne rolnictwo opiera się na tym, że część produkcji pozostawia się po to, żeby potem mieć z czego zasiać. Nawet jeśli dany rok był ciężki, bo nie dopisała pogoda i nie udało się wiele zarobić, to jest nadzieja, że w następnym sezonie, dzięki kolejnym zbiorom, życie wróci do normy. Dodajmy, że ziarnom GM muszą towarzyszyć środki ochrony roślin produkowane przez te same koncerny. Czy na pewno chcemy uzależnić się całkowicie od firm takich jak Monsanto?

Co dalej? Woda?

Bez wody rolnictwo po prostu nie może istnieć. Rolnicy, żeby wytwarzać niezbędną nam wszystkim żywność, muszą mieć zagwarantowany bezpłatny dostęp do zasobów naturalnych, takich jak woda, powietrze i światło – wydaje się to jasne jak słońce, prawda? Tymczasem woda w logice wolnego rynku staje się towarem jak każdy inny. Z jednej strony mamy pogłębiający się problem jej niedoboru, z drugiej – pozwalamy firmom na eksploatację zasobów bez żadnych ograniczeń. Przoduje w tym europejski koncern Nestlé, który jest światowym liderem sprzedaży wody butelkowanej. CEO firmy zasłynął stwierdzeniem, że mówienie o prawie (człowieka) do wody to postawa skrajnie radykalna. W tej optyce pozbawianie ludzi szansy na biologiczne przetrwanie na danym terenie jest nieradykalne… Co roku widzimy, jak mieszkańcy korzystający ze źródeł, do których przyznano Nestlé koncesję, organizują się przeciwko takiej polityce. Niestety, nadal większość państw nie staje w takich sporach po stronie obywateli, a władze samorządowe albo krótkowzrocznie cieszą się, że przyciągnęły dużego inwestora, albo nie są w stanie znaleźć podstawy prawnej do odmowy przyznania koncesji. Dostęp do wody i urządzeń sanitarnych, jedno z praw człowieka przecież, póki co jest silnie umocowany legislacyjnie jedynie w kilku krajach. W tej sytuacji korporacje i władze robią, co chcą, a rolniczki i rolnicy pozostają bezbronni.

W raporcie Instytutu Globalnej Odpowiedzialności (IGO) często pojawia się określenie „suwerenna polityka rolna”. Co mają Państwo na myśli?

Mówimy o suwerenności żywnościowej, czyli prawie każdej społeczności do podejmowania decyzji, jaką żywność, w jaki sposób produkowaną i dystrybuowaną chce mieć. Inaczej rzecz ujmując, uważamy, że potrzebne jest uwolnienie systemów żywnościowych spod dalszej koncentracji w rękach transnarodowych firm, które traktują pokarm jak każdy inny towar. Moim zdaniem, skoro już doszliśmy do konsensusu, że życie ludzkie nie podlega zasadom wolnego rynku, a wszelkie próby handlu tzw. żywym towarem są łamaniem praw człowieka i powinny być ścigane, nie możemy się jednocześnie godzić bez popadania w hipokryzję na pełne utowarowienie absolutnie niezbędnych do życia rzeczy, takich jak żywność, woda czy leki ratujące zdrowie. Dlatego systemy żywnościowe muszą pozostać pod kontrolą społeczności i przez nie wyłonionych władz, a nie wąskiego grona najbogatszych ludzi mających udziały czy posady w agrokorporacjach.

Niestety, ta suwerenność żywnościowa jest podważana przez przepisy ustanowione m.in. przez Światową Organizację Handlu (WTO). Dla mnie szokujące było odkrycie istnienia polityk handlowych, które są sprzeczne z jeszcze bardziej podstawową koncepcją, czyli bezpieczeństwem żywnościowym – zapewnieniem dostępu do żywności pozwalającej na przeżycie.

W jaki sposób działają takie polityki?

Przepisy WTO są konstruowane tak, by umożliwić najbogatszym państwom dalsze subsydiowanie rolnictwa i walkę z głodem wśród własnych obywateli, ale zakazać tego w krajach globalnego Południa. I tak dozwolony przez WTO poziom państwowego wsparcia w ramach Aggregate Measurement of Support, co można tłumaczyć jako „łączny wymiar wsparcia”, wynosi dla Stanów Zjednoczonych 19 mld dolarów, a dla 61 z 71 tzw. krajów rozwijających się – zero. Co więcej, te międzynarodowe instytucje są nawet w stanie nakazać państwom – oczywiście byłym koloniom, bo na nich jest bardzo łatwo cokolwiek wymusić – likwidację publicznego systemu spichlerzy ze względu na to, że zakłóca on wolnorynkowe mechanizmy.

Co ma jedno do drugiego?

Takie spichlerze tworzy się na wypadek klęski głodu. W czasie kryzysu zapasy mają ratować życie, a ze względu na zmiany klimatu będą potrzebne coraz częściej. Jednak w perspektywie wolnorynkowej, kiedy państwo rozdaje ziarno za darmo, to tym samym zwiększa podaż i zakłóca balans cenowy. Niger doświadczył właśnie takiego dostosowania strukturalnego, gdy Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) nakazał zlikwidowanie państwowych zapasów żywności, gromadzonych na wypadek klęski nieurodzaju, zarazy czy szarańczy. Kiedy czyta się o takich sytuacjach, pojawia się pytanie, jak to jest możliwe. Otóż cały system promuje podobne postawy. Pomyślmy, jaka osoba podejmuje taką decyzję odnośnie do jednego z najbiedniejszych krajów świata według indeksu LIC ONZ. Na pewno jest wysoko wykształcona, u szczytu kariery – w końcu pracować w potężnej międzynarodowej organizacji to prestiż. Proszę sobie wyobrazić, co zrobiłaby Pani na jej miejscu. Zakładam, że miałaby Pani wątpliwości etyczne i ostatecznie albo sama zrezygnowała, albo została wyrzucona. Tymczasem dla Pani następczyni byłby to czytelny sygnał, jak ma się zachowywać, jeśli chce robić karierę. Widziałaby, jakiego typu myślenie promuje się w tej organizacji, czy jest w niej miejsce na dywagacje etyczne, czy też rządzi ideologia wolnego rynku. To są naprawdę proste mechanizmy. Mało tego, sami wpadamy w pułapkę usprawiedliwiania podobnych sytuacji, mówiąc, że „to polityka, trzeba się pobrudzić”. Tyle że tu w ogóle nie chodzi o brudne czy czyste ręce ani o sumienie jakiegokolwiek urzędnika, ale o umierające z głodu dzieci i patrzących na to rodziców. Z Waszyngtonu tego oczywiście nie widać.

Dlaczego władze krajów globalnego Południa się na to godzą?

To może być np. jeden z warunków restrukturyzacji długu. Warto przy tym pamiętać, że długi zostały zaciągnięte przez byłe kolonie właśnie dlatego, że te kraje były koloniami. One nie pożyczały pieniędzy dlatego, że chciały przesiąść się z maluchów do mercedesów, ale w celu budowy nowych organizacji państwowych. Dzisiaj oddają po wielekroć więcej, w sensie finansowym, ale i gospodarczo-politycznym. Do tego dochodzi szereg dwustronnych umów handlowych, które zawierają klauzulę sądów arbitrażowych i jeszcze pogłębiają problemy.

Jak wygląda sieć tych umów?

Jest ponad 3 tys. umów bilateralnych, czyli łączących ze sobą dwa państwa. Nie wszystkie mają w sobie mechanizm arbitrażu, ale większość z nich tak. W 1994 r. podpisano pierwszą umowę wielostronną, która łączyła państwa tzw. wysokorozwinięte: Stany Zjednoczone i Kanadę oraz Meksyk (NAFTA). To był ten sam moment, w którym powstała WTO. Oba te pomysły – umowy negocjowane dwustronnie i porozumienia czy instytucje multiratelarne, do których państwa mogą przystępować – są oparte na prymacie prawa do zysku realizowanego poprzez zderegulowany rynek, także w wymiarze globalnym, czyli przez wolny handel międzynarodowy. Mówiąc inaczej: mamy w efekcie osłabianie możliwości wpływania na gospodarkę przez państwo. Ta idea dojrzewała już od czasów II wojny światowej, lecz przez pierwszych 50 lat dla klasy politycznej było oczywiste, że aby dźwignąć Europę i Stany ze zniszczeń powojennych, potrzeba interwencji publicznej – dzięki temu pokonały głód i biedę oraz zbudowały społeczeństwa nastawione na konsumpcję dowolnej ilości towarów, wychodząc gospodarczo na prostą.

Od lat 80. XX w. zaczęła jednak dominować nowa koncepcja, zgodnie z którą państwo już nie jest potrzebne, bo utrudnia życie przedsiębiorcom, a celem, do którego należy dążyć, jest globalny wolny rynek. Wyrazem tej idei był Konsensus waszyngtoński, a instytucjonalną reprezentacją stała się właśnie WTO, wyrosła na bazie wcześniejszego porozumienia GATT (General Agreement on Tariffs and Trade, Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu). Od tego czasu zintensyfikowała się brutalna ekspansja wielkiego biznesu na peryferia, wspierana od samego początku przez polityki państw UE i Stanów. Od tej pory konflikt między wizją świata zawartą w prawach człowieka (a zwłaszcza Pakcie praw społecznych, kulturalnych i ekonomicznych) a ideologią wolnego rynku zaostrza się z roku na rok.

Kluczowe słowo to „handel”. Koncepcja stref wolnego handlu, czyli znoszenia ceł i barier pozataryfowych, jest istotą chociażby negocjowanej teraz głośnej TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership, Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji).

Wprowadzanie stref wolnego handlu, czyli deregulacja zasady importu, oznacza przede wszystkim zniesienie ceł, co sprawia, że państwa tracą nie tylko wpływy do budżetu, ale i ważne narzędzie tworzenia własnej polityki gospodarczej poprzez ochronę rodzimych producentów. Negowane są także inne metody wspierania lokalnej przedsiębiorczości czy rolnictwa. Przyjrzyjmy się sprawie Cargill przeciw Meksykowi. Kraj ten, po tym, jak stał się stroną umowy NAFTA, przegrał trzy sprawy w arbitrażu inwestor-przeciw-państwu (ang. Investor-State Dispute Settlement; ISDS) związane z syropem glukozowo-fruktozowym i musiał zapłacić co najmniej 170 mln dolarów (taka kwota została ujawniona). W sprawie chodziło właśnie o to, że władze Meksyku chciały chronić krajowych producentów cukru i dlatego wprowadziły 20-procentowy podatek na napoje słodzone syropem. Obawiały się dodatkowo, że spożycie tego słodzika będzie szkodliwe dla zdrowia obywatelek i obywateli. Pozew wniosła m.in. firma Cargill, arbitrzy przyznali jej rację, i tak jedna z największych korporacji spożywczych świata ma otrzymać 77 mln dolarów jako zadośćuczynienie za utracone spodziewane zyski (oraz dodatkowo zwrot kosztów postępowania). Kwota przyznana w podobnej sprawie firmie Corn Products International nie została upubliczniona, wiadomo jedynie, że korporacja domagała się rekompensaty w wysokości 325 mln dolarów.

Drugą rzeczą, którą znoszą te umowy, są tzw. bariery pozataryfowe, czyli przepisy wymagające od firm stosowania się do procedur, uzyskiwania koncesji, ale także niekorzystania z substancji szkodliwych dla zdrowia czy środowiska. W przypadku żywności owe bariery służą temu, by producent zadbał o to, żeby sprzedawane przez niego artykuły były zdrowe, a w czasie prac nie nastąpiło zatrucie wody czy innych zasobów naturalnych. Unia Europejska ma w tej kwestii wysokie standardy (chociaż nadal niewystarczające). To efekt wielu lat walki ruchów społecznych, która odbywała się z wykorzystaniem demokratycznych procedur. Dzisiaj te zasady są zmieniane w wąskim gronie negocjatorów umów handlowych i inwestycyjnych.

Brzmi to jak opowieści z teorii spiskowych.

Teorie spiskowe o grupach rządzących światem mówią o groteskowych jaszczurach, kosmitach czy cyklistach, same się ośmieszając. Tymczasem tę olbrzymią władzę, znajdującą się poza kontrolą społeczną, mają sympatyczni panowie i eleganckie panie, którzy są przekonani, że robią świetną rzecz, bo realizują wyznaczone przez instytucje cele, a nie zastanawiają się, czy ich działanie jest etyczne. Kluczowym elementem tego systemu jest Światowa Organizacja Handlu, zrzeszająca większość państw na świecie. Na tym forum mają możliwość rozstrzygania sporów i współtworzenia nowych porozumień, które zaczynają obowiązywać, tak jak prawo międzynarodowe, niemal natychmiast po podpisaniu.

Tylko co w tym złego? WTO to organizacja międzyrządowa, trafiają tam ludzie oddelegowani przez władze, mają ich mandat.

Ale sposób, w jaki tworzy się prawo, jest niedemokratyczny. Niezależnie od tego, czy chodzi o umowy WTO czy inne negocjowane umowy wielostronne o wolnym rynku, nie ma tam demokratycznych reguł tworzenia prawa. W demokracji ważna jest jawność i równość różnych grup interesu. System prawa handlowego mówi inaczej: ze względu na interesy przedsiębiorcy, na pozycję negocjacyjną nie ujawniamy rozmów. A żeby nie ujawniać, nie dopuszczamy nikogo poza wąską grupą uczestników negocjacji. W efekcie tego nietransparentnego i niepartycypacyjnego procesu pojawia się prawo, które jest powszechnie stosowane.

Poza tym w WTO dominują interesy globalnej Północy, czyli jakichś 20% członków. To tutaj są ogromne środki finansowe, także na lobbing. W polityce tworzonej w sposób niedemokratyczny warunki dyktuje ten, kto ma pieniądze. Widzieliśmy, co się działo w Grecji – obywatele dali reprezentantom jasne wytyczne, jakiej polityki oczekują. Rząd, podpierając się wynikami referendum, chciał zmienić politykę, ale został zablokowany przez zespół urzędników zasiadających w Trojce. To była europejska wersja tego, jak się traktuje kraje globalnego Południa. Co te państwa mogą zrobić, by poprawić swoją sytuację? Są bezsilne wobec instytucji międzynarodowych – podkreślę jeszcze raz – pozostających poza naszą kontrolą.

Mogą zacząć współpracować.

I to powoli zaczyna się udawać. Wymagało to uodpornienia się na techniki negocjacyjne stosowane przez kraje dominujące. Dość łatwo da się manipulować kimś, kto ma duże potrzeby. Kilkanaście lat temu odbyła się jednak słynna runda negocjacji WTO w Doha, która pokazała, że mimo silnego strukturalnego przywileju dla tzw. krajów rozwiniętych, czyli bogatej Północy, kraje Południa porozumiały się na tyle skutecznie, że zablokowały niekorzystne dla siebie rozwiązania zmierzające właśnie do liberalizacji handlu żywnością oraz do wzmocnienia reżimu monopoli intelektualnych, zwłaszcza dotyczących leków.

Runda Doha nadal nie została zamknięta, a więc groźba dalszej deregulacji systemów żywnościowych jest realna. Trzeba pamiętać, że krajów Południa jest dużo, co kilka lat zmieniają się strategie poszczególnych państw, bo przychodzą nowe rządy. Sytuacja jest dynamiczna i siłą rzeczy te sojusze nie mogą być bardzo trwałe.

Słowem, ten globalny kapitalizm, który stworzyła WTO (a który dziś mają wzmocnić strefy wolnego handlu, takie jak TTIP), istniejący raptem 20 lat, jest opowieścią o tym, że poszczególne kraje przestają być suwerenne w decydowaniu o własnych gospodarkach. Ośrodek podejmowania decyzji został przeniesiony na poziom kompletnie dla nas niedostępny.

Korzystają na tym największe firmy, które dzięki milionom dolarów wydawanym na lobbing tworzą przychylne dalszej ekspansji warunki prawne. I na tym polega podstawowy problem – system wolnorynkowy nie zajmuje się trzymaniem w ryzach korporacji, tylko państw, żeby nie utrudniały korporacjom działania. W efekcie wbrew własnym deklaracjom sprzyja tworzeniu oligopoli (czyli prawie monopoli) i zabija prawdziwą konkurencyjność. Państwo jako reprezentacja prawna obywateli i obywatelek traci możliwość wpływu na warunki życia i system gospodarczy.

Jakiś przykład?

Amerykański koncern wydobywczy Chevron po wieloletniej batalii rdzennej ludności Amazonii i tamtejszych rolników zgodnie z decyzją ekwadorskiego sądu powinien był wypłacić odszkodowanie za zanieczyszczenie środowiska (chodziło o 16 mld galonów toksycznych odpadów wpuszczonych przez firmę do rzek i strumieni stanowiących źródła wody pitnej dla lokalnych społeczności). Kwota 18 mld dolarów miała być przeznaczona na oczyszczenie wody i ziemi oraz odszkodowania dla 30 tys. osób.

Chevron wniósł jednak sprawę do arbitrażu ISDS, który nakazał prezydentowi Ekwadoru wstrzymanie wykonania decyzji sądu. Sprawa jest w toku, a Chevron odszkodowania nie wypłacił ani nie usunął zanieczyszczeń. Trzech panów, którzy nie mają żadnego umocowania poza umowami inwestycyjnymi, może więc demokratycznie wybranemu prezydentowi nakazać, żeby złamał zasadę trójpodziału władzy.

Z jednej strony istnieją więc mechanizmy prawne, które pozwalają poszkodowanym społecznościom pozwać korporacje, ale z drugiej – procesy są bardzo długie i kosztowne, a na końcu nie ma pewnej egzekucji. A to właśnie egzekucja jest kluczowa. Bo w odwrotnej sytuacji, kiedy poszkodowana jest korporacja, zajęcie majątku danego państwa następuje bardzo skutecznie. Mało tego, w walce przeciw korporacji obywatel jest sam, natomiast w przypadku ISDS firma może liczyć na wsparcie własnego rządu w uzyskaniu należności. Kilka lat temu Argentyna borykająca się z krachem gospodarczo-finansowym odmówiła wypłaty setek milionów dolarów odszkodowań na rzecz firm, które pozwały ją za zamrożenie stawek na wodę i inne działania mające chronić ludność przed skutkami tego kryzysu (warto porównać to z działaniami rządów państw UE i USA podczas kryzysu finansowego, gdy ratowano banki kosztem cięć wydatków na cele społeczne). Wtedy BŚ, MFW i rząd USA zaczęły wywierać na argentyńskie władze presję, np. odmawiając restrukturyzacji długów, nowych pożyczek czy udziału w programach wsparcia eksportu do USA. W konsekwencji wciąż borykający się ze skutkami dramatycznego kryzysu kraj nie miał wyjścia i musiał zapłacić.

Gdy nie poskutkuje taka „perswazja”, może dojść do zajęcia nieruchomości czy udziałów należących do państwa, które nie wypłaca na czas odszkodowania. W ten sposób firma ubezpieczeniowa Achmea przejęła 29,5 mln dolarów z kont bankowych Słowacji po tym, jak wygrała sprawę w związku z renacjonalizacją systemu ochrony zdrowia w tym kraju.

Wróćmy do TTIP. Co zawiera? Co zmienia z naszej, europejskiej i polskiej, perspektywy?

Entuzjaści wolnego rynku, w tym TTIP, powtarzają, że zwiększenie handlu zawsze jest korzystne. Nie mówią tylko dla kogo. Wyobraźmy sobie taką sytuację: w naszym mieście znajduje się fabryka, której właściciele decydują się przenieść produkcję do innego kraju, bo tam koszty pracy są niższe, a wskutek utworzenia strefy wolnego handlu nie będą musieli płacić wysokich ceł za przywiezienie gotowych towarów z powrotem do Polski. Z punktu widzenia handlu jest to świetne rozwiązanie, bo znacząco rosną obroty. Z punktu widzenia właścicieli i kadry zarządzającej fabryki pomysł też doskonale się sprawdza, bo dzięki obcięciu kosztów mają wyższe zyski. Tylko co się stanie z pracownikami fabryki, naszymi sąsiadami? Stracą pracę, bezrobocie w regionie wzrośnie, płace się obniżą, z budżetu trzeba będzie pokryć koszty przekwalifikowania tych osób i zasiłków dla nich. Inne firmy, które działały dzięki temu, że pracownice fabryki nabywały u nich towary i usługi – bary, sklepy, zakłady fryzjerskie, warsztaty samochodowe – również stracą klientów i podupadną. Lokalny budżet bez wpływów z podatków od robotników nie będzie w stanie finansować szkół, nie mówiąc o inwestowaniu w rozwój. To się dzieje naprawdę. Wystarczy wyściubić nos z Warszawy, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja w byłych miastach wojewódzkich, z których firmy przeniosły się do Specjalnych Stref Ekonomicznych.

W przypadku rolnictwa jest jeszcze gorzej, bo tracimy bezpieczeństwo żywnościowe i pewnego dnia – a dzień ten ze względu na galopujące zmiany klimatyczne może nadejść szybciej, niż się spodziewamy – okaże się, że nie wytwarzamy lokalnie wystarczająco dużo żywności, byśmy mogli dzięki niej przeżyć, i że w kwestii absolutnie podstawowej dla naszego przetrwania jesteśmy zdani na łaskę korporacji. Tych korporacji, które już nieraz doprowadziły spekulacjami na cenach produktów rolnych do kryzysu żywnościowego.

W przypadku TTIP mamy też kwestię jakości żywności. Mnie bardzo odpowiada podejście Unii Europejskiej, zgodnie z którym producent żywności jest zobowiązany udowodnić, że jego wyroby są bezpieczne, zanim wprowadzi je na rynek. Istnieje jednak druga szkoła, zgodnie z którą najważniejsza jest wolność gospodarcza, co oznacza, że producent ma prawo sprzedawać, dopóki ktoś mu nie udowodni, że wyrób jest szkodliwy.

I to jest podejście amerykańskie?

Tak, to jest model stosowany w wielu krajach, w tym w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, z którymi mamy się połączyć w ramach transatlantyckiej strefy wolnego handlu. Przy tak różnych systemach prawnych nie wiadomo, jak ma wyglądać deklarowana w mandatach negocjacyjnych „harmonizacja”. Ostatnie wypowiedzi unijnych i amerykańskich negocjatorów wskazują na coś, co się nazywa „wzajemnym uznaniem norm”. W efekcie unijni rolnicy oczywiście nadal będą musieli przestrzegać prawa unijnego, a amerykańscy amerykańskiego, ale w razie eksportu towarów żywność z USA mogłaby być do nas sprowadzana z pominięciem tych pozataryfowych barier. Dziś np. mamy dwa różne systemy dbania o to, by mięso nie zawierało pasożytów. W Europie istnieje system sanitarny, regulujący każdy etap produkcji, tzw. farm to fork system (od farmy do widelca), więc na końcu mamy pewność, że żaden mikrob się nie przyplątał po drodze i żywność nadaje się do spożycia. W Stanach nie ma spójnych przepisów tego typu, zatem dla bezpieczeństwa mięso płucze się w chlorze albo innych silnie działających substancjach. Po wzajemnym uznaniu norm to płukane mięso może trafić do polskich sklepów. Oczywiście koszty takiego „oczyszczenia” partii mięsa są o wiele niższe niż wydatki związane z zachowaniem czystości na farmie, podczas transportu itd., nic więc dziwnego, że europejscy producenci mięsa są bardzo zaniepokojeni tą perspektywą. Francuskie stowarzyszenie producentów wołowiny opublikowało nawet petycję przeciw TTIP, która zebrała w ciągu trzech tygodni 25 tys. podpisów. Chodzi również o inne kwestie, takie jak stosowanie hormonów wzrostu i prewencyjnie antybiotyków, niedopuszczalne w Europie, a dozwolone w większości stanów USA. Nawiasem mówiąc, to za wprowadzenie zakazu stosowania tych hormonów Unia została pozwana do WTO i musiała przyznać wysoki kontyngent bezcłowy Stanom i Kanadzie (dodatkowo znacznie podwyższony w ramach negocjacji CETA).

Kreśli Pani bardzo ponury obraz.

W Polsce mało kto o tym wszystkim wie – prasa nie pisze na ten temat, a jeśli już, to niezbyt krytycznie, telewizja w ogóle się nim nie interesuje. W szkołach się o tym nie uczy, bardzo mało jest organizacji zajmujących się rozpowszechnianiem tej wiedzy. Na uczelniach ekonomicznych, niestety, nadal dominuje wolnorynkowy dogmat, marksizm dopiero wraca do łask na kierunkach humanistycznych. Dołóżmy do tego uwarunkowania historyczne, na które składają się choćby złe wspomnienia z czasów racjonowania żywności po wojnie (a nie pamiętamy, że taka sama bieda była wtedy w całej Europie) i w latach 80.

Doprawmy to naszym wiecznym kompleksem wobec mitycznego Zachodu (w tym Stanów), który wyobrażamy sobie jako krainę mlekiem i miodem płynącą, a jednocześnie jednorodną ideologicznie (a nie wiemy, że gros badaczek i badaczy z listy najczęściej cytowanych to różnego nurtu marksiści, postmarksiści i poststrukturaliści). Bez zagłębiania się w kwestie odrzucenia tego, co kojarzy się z PRL-em, czy jeszcze dalej, badania wpływu stuleci niewolnictwa (pańszczyzny) na nasz stosunek do własności, można powiedzieć, że istnieje w naszym kraju parareligia, której wyznawcy bezkrytycznie wierzą w święte prawo własności. Ludziom naprawdę trudno przychodzi zakwestionowanie tego prawa, widać to wyraźnie w trakcie debat o prawie do żywności. Jest tak, jakby własność była ważniejsza od czyjegoś życia.

Te szkodliwe efekty, które Pani opisuje są potęgowane przez globalizację?

Tak. Globalizacja też jest jeszcze mało rozumiana przez uczestników polskiej debaty. U nas opisuje się te procesy językiem przyrody: że to jest naturalne, że podlega samoregulacji. Dominuje stare, darwinowskie spojrzenie na ekonomię. A tymczasem, gdy przyjrzeć się procesom politycznym, które wytwarzają globalny kapitalizm, widać, że stoją za nimi bardzo konkretne siły lobbingowe oraz instytucje, takie jak wspomniana Światowa Organizacja Handlu, Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy, sprzyjające pewnemu sposobowi prowadzenia biznesu – takiemu, który jest nastawiony na zwiększenie zysków kosztem wszystkiego i wszystkich.

Spójrzmy na produkty egzotyczne, takie jak kakao czy banany. Są tanie, a wiemy, że musiały przepłynąć w kontenerach cały ocean. To znaczy, że ktoś na tym bardzo stracił. Czy jednak dowiemy się o tym z podręczników?

Sama zaczęłam o tym myśleć całkiem niedawno, gdy zajęłam się wpływem polityk handlowych na system żywnościowy.

W Europie i Stanach Zjednoczonych istnieje rozbudowany system subsydiów dla rolników, który i tak jest niewystarczający, ale przynajmniej pozwala części z nich jako tako funkcjonować. Producenci rzadko mogą bezpośrednio sprzedawać swoje towary, bo obowiązuje system dystrybucji, w którym mamy mnóstwo pośredników i gigantyczne marże na końcu. Wytwórca często musi odstępować towar po kosztach produkcji. Nic na tym nie zarabia albo wręcz traci. We Francji raz po raz dochodzi do samobójstw rolników, którzy toną w długach zaciągniętych, by utrzymać się na powierzchni. Podobnie dzieje się w Indiach, gdzie są to już dziesiątki tysięcy samobójstw.

To wymiar, którego na półce w sklepie nie widzimy. Istnieje kultura maskowania tej prawdy. Proszę spojrzeć, jakie sympatyczne wizerunki produktów tworzą firmy spożywcze. Uśmiechnięte świnki idą na rzeź, szczęśliwa rodzina wcina banany, nie pytając, w jakich warunkach są uprawiane. Ktoś powiedział, że gdyby rzeźnie miały szklane ściany, nikt z nas nie jadłby mięsa. Podobnie, gdyby ten łańcuch żywnościowy był dla nas widoczny, gdybyśmy mogli zaobserwować wszystkie straty społeczne i środowiskowe, które towarzyszą niskiej cenie, to myślę, że dużo łatwiej byłoby nam zapłacić za towar złotówkę więcej.

Jasne, że i na globalnej Północy są ludzie, których po prostu nie stać na kupowanie żywności. Natomiast to, że ich nie stać, jest problemem, który wymaga stosowania mechanizmów opieki społecznej, polityki tworzenia dobrych miejsc pracy, a nie demolowania całego systemu żywnościowego i ekosystemów. To, że niszczymy Amazonię pod uprawy agropaliw, w żaden sposób nie poprawia sytuacji życiowej bezrobotnych matek w Polsce.

Co Pani proponuje?

Istnieją indywidualne działania, które można podjąć, by mieć poczucie przyzwoitości. Na pewno jest to wybieranie produktów ekologicznych i unikanie żywności egzotycznej, a jeśli już zdecydujemy się na jej zakup, to oznaczonych jako fair trade. Dzięki sklepom internetowym można je zamówić do domu – jeśli oczywiście kogoś stać na taki wydatek. Będzie to już jakiś początek. Warto też zwrócić uwagę na to, gdzie się robi zakupy – lepiej prosto od rolnika niż w hipermarkecie, warto też wspierać tych, którzy tworzą alternatywny system żywnościowy, czyli kooperatywy spożywcze i RWS (rolnictwo wspierane przez społeczność). Ale te decyzje konsumenckie systemu, o którym rozmawiamy, moim zdaniem szybko się nie zmienią.

Dlatego musimy być aktywni na wielu poziomach, czyli także tam gdzie lobbyści, a zatem dołączać do grup, które działają na rzecz zmiany polityki. Ponieważ nie mamy kapitału, to musimy się organizować, bo tylko w ten sposób uda się stworzyć wystarczająco silny opór społeczny przeciwko kontynuowaniu rozwoju globalnego kapitalizmu. Udało się zablokować rundę Doha, teraz znów jest szansa w sprawie TTIP i innych umów o strefach wolnego handlu (CETA w Europie, TPP w krajach pacyficznych). Powinniśmy jednak się spieszyć, bo jeszcze trochę i zostaniemy pozbawieni jakichkolwiek narzędzi tych zmian.

Przede wszystkim jednak musimy uwierzyć, że globalny kapitalizm to tylko jeden z możliwych systemów i że ma raptem kilkadziesiąt lat. Ma jednak tę przewagę – jak opisał włoski działacz i filozof Antonio Gramsci – że jest nie tylko systemem gospodarczym, ale i pewną ideologią, wzmacnianą przez kulturę albo – jak to się dziś mówi – dyskurs, czyli również naukę i debatę medialno-polityczną.

Elementem tego dyskursu jest silne przekonanie, że nie ma dla kapitalizmu sensownej alternatywy, bo wszystko jest od niego gorsze. Dlatego właśnie trudno się rozmawia o kapitalizmie w Polsce, bo jeżeli zaczyna się go krytykować, od razu można usłyszeć: „Aha! Czyli chcesz gułagów!”. A przecież powinniśmy dostrzegać całe spektrum możliwości. Sami doświadczyliśmy – albo w Polsce, albo obserwując inne kraje w Europie – różnych systemów: od realnego socjalizmu po skandynawski kapitalizm z ludzką twarzą.

Dla mnie ważna jest perspektywa globalna i uświadomienie sobie naszej pozycji jako reprezentantek i reprezentantów globalnej Północy. Zależy mi, żebyśmy zobaczyli, jakie są koszty naszego komfortu. Dobrze, że mamy dużo tanich ubrań, ale zastanówmy się, kto i w jakich warunkach je szyje (i co się stało z naszymi włókniarkami). Mówi się w Polsce, że jesteśmy społeczeństwem na dorobku, że nie mieliśmy kolonii i nie musimy poczuwać się do odpowiedzialności za krzywdy spowodowane przez kolonizatorów, więc nas ta refleksja nie dotyczy. Jednak co z tego, że nie podporządkowaliśmy sobie żadnego kraju, skoro cały czas korzystamy z tego niesprawiedliwego systemu, który został w epoce kolonialnej stworzony i na którym wyrasta globalny kapitalizm.

Dziś kolonializm nie istnieje w sensie prawnym, ale trwa w znaczeniu gospodarczym i politycznym.

Mówią o tym organizacje z globalnego Południa, wskazując miejsce, gdzie możemy poprzeć ich walkę z tym niesprawiedliwym podziałem świata. Jesteśmy im potrzebni do tego, by wpływać na nasze rządy. Bo – o czym może trzeba przypomnieć – Polska należy do 20% najbogatszych państw świata, jest też członkinią Unii Europejskiej, której niechlubne zachowanie na forach międzynarodowych stanowi przykład neokolonializmu.

Gdzie Pani kupuje banany?

Nie kupuję. Kawę fair trade staram się kupować w kooperatywie spożywczej.

Człowiek kupujący banana powinien się czuć winny?

Każdy musi sam sobie zadać pytanie, z czego jest gotów zrezygnować, by nie przyczyniać się do cierpienia innych lub do zmian klimatu. Staram się nie adresować swoich apeli o większą odpowiedzialność do społeczeństwa, bo to nie obywatele ponoszą winę za nieetyczne polityki. Dla mnie istotne jest, by wpłynąć na podejmujących decyzje.


 

ISDS – instrument prawa międzynarodowego, mechanizm rozstrzygania sporów inwestor-przeciw-państwu (ISDS, ang. Inwestor-State Dispute Settlement). Jest elementem większości międzynarodowych umów handlowo-inwestycyjnych. Przyznaje zagranicznym inwestorom prawo do pozywania rządów za utratę spodziewanych zysków, która może nastąpić na skutek podjętych przez państwo środków prawnych (np. ze względu na nową ustawę, decyzję administracyjną, wyrok sądu). Spory są rozstrzygane w tajnych arbitrażach prowadzonych przez trzech prywatnych prawników wynajętych przez strony do tego celu. Od decyzji arbitrów nie ma odwołania, koszty postępowania (średnio kilka milionów dolarów) są pokrywane zgodnie z ich decyzją przez jedną lub obie strony. System jest szeroko krytykowany m.in. za swoją jednostronność (państwo nie może pozwać inwestora przed ten arbitraż), tajność, brak systemu gwarantującego bezstronność i niezawisłość arbitrów, uprzywilejowanie inwestorów zagranicznych w stosunku do krajowych (ci drudzy muszą podlegać tym samym regulacjom, ale nie mogą składać roszczeń), brak limitu przyznawanych odszkodowań (w tej chwili rekordowa kwota wynosi 50 mld dolarów). ISDS jest przedmiotem kontrowersji m.in. w negocjowanej przez Komisję Europejską ze Stanami Zjednoczonymi umowie o wolnym handlu TTIP i umowie z Kanadą CETA.


Tekst ukazał się w miesięczniku ZNAK, maj 2016, nr 732, bardzo dziękujemy Redakcji za zgodę na przedruk.

Przeczytaj artykuły o podobnej tematyce:

, , ,